Wypadek Elektrownia Konin

Wypadki nurkowe


Wiadomości pograno z Forum NURAS http://www.forum.jds.pl

Strażacy wyłowili w nocy ciało trzeciego z trzech płetwonurków, którzy wieczorem zaginęli w wodach podziemnego zbiornika w elektrowni Konin. Kilka godzin wcześniej ratownicy odnaleźli dwóch jego kolegów. Jeden nie odzyskał przytomności i zmarł mimo reanimacji. Drugiego odwieziono do konińskiego szpitala. Jego życiu nic nie zagraża.
Płetwonurkowie z Warszawy na zlecenie elektrowni mieli zrobić przegląd techniczny zbiornika i podziemnych kanałów. Wynajęto ich do tej pracy nie po raz pierwszy. Dwaj zeszli pod wodę około 18. Gdy po dwóch godzinach nie wypłynęli, zanurkował także ich kolega. Po kilkudziesięciu minutach o zaginięciu nurków powiadomiono straż pożarną.
Niestety, udało się uratować tylko tego, który zszedł pod wodę najpóźniej. Dwaj bracia w wieku 44 i 45 lat zginęli. Na razie nie wiadomo, co było przyczyną wypadku.

źródło - onet.pl

Wczoraj zginęli Andrzej i Artur Ś.. Uczestniczyłem w wypadku. Andrzej zaproponował mi pracę polegającą na przeglądzie kanałów odprowadzających wodę z turbin w elektrowni w Koninie. W poniedziałek rano wyjechaliśmy z Andrzejem i ok. 14 byliśmy w elektrowni. Tam spotkaliśmy się z Arturem. Po zjedzeniu obiadu i załatwieniu przepustek, ok. 15:30 podjechaliśmy do hali pod nieczynną turbinę przy której mieliśmy schodzić do kanału. Miałem pomagać im na powierzchni i asekurować ich. Nie znałem ani planów kanałów ani szczegółów pracy. W samochodzie wypytywałem Andrzeja ale był on bardzo lakoniczny. Plan był następujący: najpierw obaj mieli zrobić inspekcje przykanalika którym woda spływa do kanału głównego, wykonać zdjęcia i pomiary, potem zaś Andrzej miał iść pod prąd w kanale głównym, wykorzystując prosiaki i założyć poręczówkę.

Kanał główny był prostokątnym kanałem o szerokości ok. 1,5m wysokości nie znam, ale nad lustrem wody był spory prześwit powietrza. Po godzinie 18:00 Artur i Andrzej weszli do wody. Po przeglądzie przykanalika stwierdzili, że nie ma tam interesujących szczelin, a po za tym, że w kanale głównym jest tylko niewielki prąd, w dodatku w przeciwnym kierunku niż poprzednio. Kazali mi wydać całą linę (100m) (uprzednio zawiązałem ją na krótko) i obaj poszli w kierunku przeciwnym do głównego ujścia kanału. Mogła to być godzina 18:30 albo nieco później. Przez pewien czas posuwali się nierównomiernie, po pewnym czasie lina wyszła dość szybko i - jak to zinterpretowałem - zawiązana na sztywno jako poręczówka. (Później okazało się, że się myliłem).
Nie niepokoiłem się specjalnie, gdyż myślałem, że nie są oni limitowani powietrzem z butli (mięli poruszać się po powierzchni i nurkować tylko w celu przeglądu szczelin pod wodą) oraz - widziałem ten dość spokojny prąd wody wyglądający niegroźnie. Jednak gdy nieobecność Artura i Andrzeja przeciągała się, przygotowałem się do wejścia do wody i poprosiłem pracownika elektrowni będącego na obchodzie, żeby powiadomił straż jeśli nie wyjdę w przeciągu pół godziny.

O 19:55 wszedłem do kanału. Przypiąłem się małpą przywiązaną do szelki noszaka do liny poręczowej i posuwałem się wzdłuż tej liny. Gdy dotarłem do miejsca zrzutu wody z czynnej turbiny, prąd wody momentalnie mnie porwał tak że zawisłem na małpie. Prąd był tak silny, że nie byłem w stanie wciągnąć się po linie w kierunku spokojnej wody. Byłem przyciśnięty do liny, nie mogłem wystawić głowy nad powierzchnię. Prąd wtłaczał mi wodę do automatu tak że zacząłem się zachłystywać.

Udało mi się zdjąć płetwy i próbowałem zaplatając nogi w linę podejść przeciwko prądowi, ale okazało się to niemożliwe. Stwierdziłem, że w tej walce bardzo szybko zużyję powietrze i jedyną szansą jest odcięcie się. Jednak prąd utrudniał mi nawet sięgnięcie do sekatora. Zanim to udało mi się zrobić, prąd wyłuskał mnie z uprzęży noszaka i już bez aparatu powietrznego poleciałem wzdłuż kanału. Początkowo leciałem tym szerokim kanałem. Po jakimś czasie trafiłem do węższego kanału, nadal z prześwitem nad wodą. Tam udało mi się na chwile zatrzymać zapierając plecami o jedną a nogami o drugą ścianę. Po pewnym czasie ześlizgnąłem się i prąd znowu mnie porwał. Wpadłem do rury całkowicie wypełnionej wodą i leciałem nią na bezdechu przez dość długi czas. W jakimś miejscu udało mi się wziąć oddech potem znowu trafiłem do rury wypełnionej wodą.

Zobaczyłem jak rura schodzi stromo w dół (tam było powietrze nad wodą) a woda w kipieli spada w jakąś studnię. Ja jednak przeleciałem nad tą studnią i wpadłem do jakiejś rury w której nie było prądu. Tam przewróciłem się na plecy i okazało się, że tuż u szczytu rury ledwie mogę wystawić usta nad powierzchnię wody. Nie wiem ile tak przeleżałem. Po jakimś czasie poziom wody zaczął lekko opadać (prawdopodobnie to był moment w którym wydano zarządzenie aby zamknąć zastawkę na 40%). Gdy miałem już kilkanaście centymetrów prześwitu, zacząłem się rozglądać. Gdy zgasiłem latarkę zobaczyłem przed sobą światło. Ostrożnie (aby znowu nie dać się porwać przez coś) poszedłem w tamtym kierunku i znalazłem Artura który leżał na plecach, bez aparatu powietrznego, nie dając oznak życia. Rozpocząłem sztuczne oddychanie. Zobaczyłem nad głową płytę włazu (zaspawaną na stałe).
Prowadziłem więc sztuczne oddychanie a w przerwach na oddech waliłem latarką w tą płytę. Po pewnym czasie woda opadła znacznie, rura była już wypełniona tylko w połowie.
W końcu ktoś odpowiedział na moje stukanie, po jakimś czasie usłyszałem pracę piły (cięcie tego włazu). Przesunąłem się z pod włazu i kontynuowałem sztuczne oddychanie. Gdy otwarto przejście - Artura wyciągnęli strażacy, rozpoczęli reanimacje, jednak lekarz stwierdził zgon. Było to około godziny 22. Zdążyłem tylko zauważyć, że Artur miał ślady uderzeń na głowie, krew, a w kanale ustawiony był głową w kierunku prądu. Ja cały czas spływałem nogami w kierunku prądu. Myślałem że nic mi się nie stało, ale po kilku godzinach okazało się, że uszkodziłem sobie kolano, kostkę i nieźle się poobijałem. A nogami mogłem amortyzować uderzenia. Zostałem wywieziony do szpitala. Wypisałem się stamtąd na własną prośbę i wróciłem do elektrowni z człowiekiem który przyjechał mnie wypytać o szczegóły, gdyż cały czas jeszcze nie znaleziono Andrzeja. Na miejscu okazało się, że strażacy spenetrowali te części kanałów do których mogli wejść bez ryzykowania życiem i nie znaleźli Andrzeja. Nie mogli wyciągnąć liny asekuracyjnej. Zaczęli więc ją przedłużać i wpuszczać do kanału. W końcu lina pojawiła się u wylotu, ale Andrzeja nadal nie było. Próbowaliśmy na podstawie tego co widziałem zlokalizować miejsca w których miałby on szansę czekać żywy. Nie wiem o której godzinie znaleziono w końcu ciało Andrzeja. Dokładnie nie wiem gdzie, wtedy już mało kontaktowałem. Andrzej miał sprzęt powietrzny na sobie.
Z perspektywy patrząc: chwila w której lina szybko została wybrana to była chwila w której Artur i Andrzej, tak jak ja później, zostali porwani przez prąd. Prawdopodobnie tak jak ja - nie mogli podejść po linie, nie mogli też nadać umówionego sygnału po napiętej linie. Zresztą i tak prawdopodobnie wyciągnięcie liny było wtedy niemożliwe, nie udało się to strażakom, którzy stwierdzili że jak będą ciągnąć mocniej to lina pęknie. Być może Artur podobnie jak ja - wypadł lub wyswobodził się z noszaka, ale przy spływie rurami - uderzył o coś głową i stracił przytomność. Andrzej chyba został na linie do końca. Z rozmów po wypadku dowiedziałem się że ta część kanału w której byliśmy, to tzw. odmrażacz który doprowadza część wody w okolice ujęcia, aby je rozmrozić. Woda z pracującej turbiny powinna częściowo spływać w kierunku odmrażacza częściowo zgodnie z kierunkiem głównego odpływu. Tymczasem - cała woda z turbiny szła na odmrażacz, dodatkowo jeszcze była tam zasysana woda z kanału przed turbiną. Z tego powodu prąd był dużo większy niż Artur i Andrzej przewidywali, w dodatku pojawiał się w zaskakujący sposób.
To miała być moja pierwsza praca dla nich. Teraz myślę, czy mogłem coś zrobić, przewidzieć, co by było, gdybym od razu zorientował się, że dzieje się coś nie tak. Gdybym znał plan tych kanałów, wiedział coś więcej...
Nie znałem ich dobrze. Wielu z was znało ich lepiej. Nie potrafię wyrazić tego smutku i tego co czułem walcząc tam najpierw o własne życie, potem próbując uratować Artura.

Paweł Poręba

Po wypadku w Elektrowni Konin, w którym zginęło dwóch płetwonurków pracujących w kanale zrzutowym, Prokuratura Rejonowa w Koninie (Wielkopolska) wszczęła dzisiaj śledztwo w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci.
Jak się nieoficjalnie dowiedziała PAP, wyniki sekcji zwłok potwierdziły, że przyczyną śmierci obu mężczyzn było utonięcie.
Byli oni pracownikami jednej z warszawskich firm i na zlecenie elektrowni dokonywali przeglądu technicznego kanału, którym woda z obiegu chłodniczego odprowadzana jest do jeziora. Mężczyźni, którzy zginęli, to dwaj bracia w wieku 44 i 45 lat. Ich kolega, którego zdołano uratować, ma 32 lata - poinformowała Renata Purcel-Kalus, oficer prasowy konińskiej policji.
Nadal wyjaśniane są przyczyny tej tragedii, także - jak zapewnił dyrektor biura zarządu Zespołu Elektrowni Pątnów-Adamów Konin SA (PAK) - przez wewnętrzną komisję PAK. Do czasu zbadania wszystkich okoliczności wypadku ani policja, ani prokuratura, ani elektrownia nie chcą wypowiadać się na temat jego przyczyn.
Z informacji uzyskanych nieoficjalnie przez PAP od osób zaangażowanych w wyjaśnianie sprawy wynika, że płetwonurkowie prawdopodobnie dostali się w bardzo silny nurt wody, który częściowo zdarł z nich kombinezony i aparaty do nurkowania.
Wiadomo, że wczoraj wieczorem do kanału zrzutowego konińskiej elektrowni najpierw weszli obaj bracia, a dwie godziny później - asekurujący ich kolega, aby sprawdzić, co się z nimi dzieje.
Według ustaleń uczestniczących w akcji ratowniczej strażaków, mężczyzna, który wszedł do kanału jako ostatni, natrafił na jednego z braci, który był już nieprzytomny. Doholował go do włazu w ścianie rurociągu i pukaniem zaczął wzywać pomocy. Po wyciągnięciu obu przez strażaków, natychmiast reanimowano nieprzytomnego płetwonurka, jednak nie przyniosło to rezultatu i mężczyzna zmarł.
Do trzeciej nad ranem trwało poszukiwanie drugiego z braci, którego akwalung (aparat do nurkowania) znaleziono w jednym z przewężeń kanału. Do ostatniej chwili ratownicy liczyli, że mężczyźnie udało się jednak znaleźć jakąś przestrzeń powietrzną i że żyje.
Niestety, odnaleziono go już martwego. W akcji ratowniczej, która w wyjątkowo trudnych warunkach trwała ponad 7 godzin, uczestniczyło 16 strażaków

(PAP) (Interia)

Sądząc z opisu Pawła, wypadek ten był pokazem braku wyobraźni i niefrasobliwości. Wejść do takiego kanału bez sprawdzenia rozkładu, przy włączonej na całą moc turbinie? Ja bym się nie odważył !

Wojtas

Ludzie kochani!
Nie wiem skąd wysnuwacie te wszystkie wnioski. Andrzej i Artur byli zawodowcami, pracowali od lat, robót takich zrobili dziesiątki. Pracowałem z nimi kiedyś w Koninie i na
Siekierkach i wiem, ze Artek ZAWSZE miął plany rur/kanałów do których miął wchodzić, choćby to była najprostsza rura, bez zakamarków, rozgałęzień, krat, turbin, ani innych pułapek. Tym razem robili oni przegląd tych kanałów i dokumentacje fotograficzna.
Jak mogli by robić dokumentacje czegoś, czego nie mogliby potem nanieść na mapę?
Oni wiedzieli doskonale jak pracować w prądzie. Wszystko ustalali z naczelnym inżynierem elektrowni, ustalali kiedy elektrownia może zmniejszyć prąd (zazwyczaj wieczorami) a kiedy nie może sobie na to pozwolić. Dlatego zwykle prace zaczynaliśmy
wieczorami, bo drobiazgowo ustalane były warunki panujące w rurach/kanałach.
W ten tragiczny poniedziałek pracowali przecież podobno pod NIECZYNNA turbina. Nie było mnie tam, ale nie mieści mi się w głowie aby tym razem było inaczej niż zwykle i ryzykując własne życie wchodzili do kanałów:

  1. Bez planów kanałów
  2. Bez ustalenia tego z naczelnym inżynierem zmianowym

To prąd wody z sąsiedniej turbiny był skierowany nie tam gdzie trzeba i najwyraźniej nie byli o tym poinformowani. Artek był inżynierem, pracował wiele lat na Siekierkach - znal się na elektrowniach i wiedział czym jest taki prąd wody.

Jaka rutyna? Nikt nie wpadłby w taka rutynę (a na pewno nie zawodowiec), ze nie ustaliłby najpierw w co się pakuje. Jedyne pytania jakie się tu nasuwają, to DLACZEGO dotarła do nich wiadomość, ze woda z sąsiedniej turbiny w całości skierowana jest na odmrażacz oraz (nie jest to jasne w opisie Pawła) dlaczego lina asekuracyjna miała być stabilizowana jako poręczówka? To brzmi dziwnie.

WNIOSEK:
Nie oskarżajmy nikogo, ani nurków ani pracowników elektrowni, bo nie wiemy czyja to wina. Czytając to forum również się tego nie dowiemy, wiec po co tu kogokolwiek oskarżać. Życia to nikomu nie wróci.

Pozdrawiam, Janek